[WYWIAD]
Dariusz Kaleta: Wszystko jest naszym dziedzictwem, a sztuka należy do całej ludzkości.
- 21 lutego, 2022
Oto nasz gość: kierownik Galerii Sztuki Współczesnej w Kołobrzegu, parający się malarstwem sztalugowym, w którym realistycznie – niczym w lustrze – odbija się historia Polski i Sarmacji. Słowem: mistrz pędzla – Dariusz Kaleta.
Bardzo mi miło, że ma Pani takie dobre zdanie o mnie.
Biorąc pod uwagę niniejszą prezentację, chciałabym zwrócić uwagę, iż przyglądając się z boku szeroko rozumianej sztuce, dostrzegam pęd wielu, którzy – mimo braku predyspozycji – pragną za wszelką cenę, by nazywać ich artystami, przez co słowo to stopniowo traci na wartości. Jak je Pan rozumie będąc Artystą przez wielkie A, długie lata wypracowującym najwyższy poziom malarstwa oglądanego z nieukrywanym zachwytem nawet przez tych, którzy – jak ja – fachowej oceny wystawić nie potrafią oraz jaki ma stosunek do tego przykrego i nagminnie występującego zjawiska?
Ujmę to tak: im gorzej, tym drożej. Cały problem polega na tym, że u nas nie doszło do czytelnego podziału rynku sztuki, jaki obserwujemy na Zachodzie, czy choćby w Stanach Zjednoczonych, gdzie jest Modern Art – czyli abstrakcja i inne sztuki, instalacje i im podobne oraz Fine Art – czyli sztuka szlachetna. Dominuje w niej rzemiosło przy utrzymaniu pewnych reguł i wiadomym jest, że nie miesza się stylów zachowując całkiem inne przesłanki. A w naszym kraju wygląda to tak, jak wygląda: trwam w zadziwieniu obserwując prace, jakie sprzedają się w galeriach i domach aukcyjnych. W pewnym sensie jest to winą naszego szkolnictwa.
Przeciwwagą są Stany Zjednoczone, które mają mistrzowskie pracownie. Nie trzeba kończyć akademii, jeżeli kogoś stać na zapłacenie kursu u mistrza, który specjalizuje się w portrecie, malarstwie rodzajowym, czy dotyczącym Indian. Są też stowarzyszenia: jeżeli delikwent osiągnął określony poziom, wówczas próbuje dostać się do takiego. Znakomici mistrzowie się zbierają, oceniają, przyjmują lub nie przyjmują. Wiadomo – jak zostanie przyjęty – to automatycznie na rynku sztuki wartość jego prac mieści się w jakimś pułapie cenowym odtąd – dotąd.
U nas odbywa się to na zasadzie wolnej amerykanki. Jest dużo osób parających się sztuką, które nie mają ku temu zbyt szczególnych predyspozycji, ale mają wielkie ambicje. Nie opieram się tutaj tylko na własnych, ale także na obserwacjach środowiska. Zarazem także nie jestem za tym, by akademia czy uczelnia artystyczna decydowały o talencie, wystawianiu czy funkcjonowaniu na rynku. Uważam, że wyznacznikiem jest talent. Wystawiam z kolegami, którzy kończyli Akademię Górniczo Hutniczą i inne uczelnie czy nawet gorzelnictwo, a w pewnym momencie zapragnęli malować i teraz radzą sobie znakomicie odnosząc sukcesy na arenie międzynarodowej, więc uczelnia niczego nie gwarantuje – pozwala jedynie zapoznać się z różnymi technikami typu plakat, projektowanie graficzne, czy grafika warsztatowa. To bonus, który daje, oprócz tego, że ma się te pięć lat, żeby odnaleźć i określić siebie.
Obecnie – tak jak mówię – mamy Open Class i nasz rynek wymaga solidnej krytyki, a niestety tak się złożyło, że autorytety takie jak: Franciszek Starowieyski, czy Jerzy Duda – Gracz i im podobni zmarły, a miały odwagę mówić o pracach innych artystów, ale też i uzasadniać, dlaczego im się pewna twórczość podoba bardziej lub mniej, określając przy tym poziom warsztatowy danego dzieła.
Ja nie tylko dążę ku realizmowi, ale lubię również bardzo dobrą abstrakcję, a tej jest dużo mniej niż dobrego realizmu. Takie mamy czasy. To troszeczkę przypomina – jak ja to mówię – technikę akwarelową. Od dziecka malujemy w szkole akwarelami i wydaje się to łatwe, a akwarela jako dyscyplina jest bardzo ciężką techniką. Wystarczy jeden błąd i kartka trafia do kosza, więc sytuacja jest jaka jest. Zobaczymy jak będzie się dalej rozwijała.
A czy nie jest tak, że tej wspomnianej przez Pana zdrowej krytyki ludzie unikają, by nie zostać posądzonymi o złe intencje i hejt internetowy?
Pokazując twórczość w mediach społecznościowych, musimy liczyć się, że poddana zostanie weryfikacji. Tylko jest różnica między dyskusją przebiegającą powiedzmy na Messengerze, a tą, kiedy ktoś wyżywa się na forum publicznym. Zasięg mediów społecznościowych jest bardzo rozległy i często myli się krytykę z krytykanctwem, a przecież nie chodzi o to, żeby kogoś skrzywdzić czy zniechęcić do twórczości, tylko żeby pomóc udzielając dobrych rad na przyszłość.
Praktycznie całe swoje świadome życie poświęcił Pan malarstwu. Gdyby – niespodziewanie – czego nie daj Boże – stracił Pan swój cenny dar, dany tylko nielicznym, to kim by Pan został? Czasy rycerstwa, o których dumał sobie jako mały chłopiec dawno minęły, a i smoki wyginęły…
Powiem szczerze, że gdyby tak się stało, żebym stracił ten dar, to może bym się zajął właśnie poważnym pisaniem esejów na temat sztuki, tym bardziej, że posiadając wiedzę techniczną i technologiczną, i mając wysokiej klasy znajomych, którzy w tej technologii siedzą i też są znakomitymi malarzami – myślę, że wtedy mógłbym pisać dokładając starań, by doszło do rozwarstwienia typu Modern Art i Fine Art, czyli sztuk klasycznej i nowoczesnej.
Termin sztuka oznacza umiejętność – tak od starożytności, poprzez wieki średnie, aż do czasów nowożytnych. Większą lub mniejszą, bardziej wystylizowaną, mniej wystylizowaną, ale jednak umiejętność – nie tylko manualną, lecz również dotyczącą podejmowania decyzji na temat tego, co się dzieje na płaszczyźnie obrazu.
Czy gdyby musiał Pan zdecydować ponownie – oczywiście nie wiedząc, w jakich barwach malować się będzie przyszłość – zostałby malarzem?
Oczywiście! Jak najbardziej, bo dla mnie malarstwo to wielka przygoda. Nie zamykam się w określonych ramach – maluję portret, żebraków czy cykle: W kręgu człowieka, Moja Sarmacja, Mój Lechistan. Obecnie zafascynowany komiksem pracuję nad nowym cyklem: Comics Painting Fantasy, wykorzystując jego pewne założenia kompozycyjne i dynamikę z dymkami, ale malowane tak, jakby to robił Matejko czy Malczewski. Nikt dotychczas tego w Europie nie wykonywał, a ponieważ lubię eksperymentować i odkrywać nowe kontynenty własnej wyobraźni czy możliwości, więc pozwalam sobie…
Gdybym dzisiaj był młodym człowiekiem to kto wie, może malowałbym abstrakcję? Wspaniała jest. Na pewno chciałbym dalej być malarzem, bo to przygoda do końca naszych dni na tym padole, w tym Matrixie.
Miło to słyszeć, bo oglądając prace, czuje się tę Pana pasję malowania i włożone w nią serce. Nic tam nie jest wymuszone…
Na pewno tak jest, jak Pani mówi, bo gdyby nie było pasji i tego zacietrzewienia, byłoby mi bardzo nudno w życiu, a tak trwam sam ze sobą, z własną twórczością i jest mi z tym dobrze.
Jeśli byłoby kolejne wcielenie, gdzie można by dokonać wyboru, chciałbym zostać artystą, ale może tym razem na Zachodzie, w Stanach, a może w Rosji albo w Chinach? Żeby było ciekawiej, bo każdy kraj ma swoje mentalność i wzorce estetyczne. Mogłoby być bardzo interesująco, gdyż przecież wszystko jest naszym dziedzictwem, a sztuka należy do całej ludzkości. Jest ojczyzną ojczyzn, ponieważ należymy do tego samego pnia, tylko mamy różne gałęzie.
Co sądzi Pan o swojej popularności? Czy w jakiś sposób Pana wartościuje, czy raczej doskwiera?
Zdziwiła mnie Pani, ponieważ nigdy nie przypuszczałem, że jestem popularnym człowiekiem. Jeżeli ktoś interesuje się sztuką, przyjmuję to w sposób naturalny: maluję, tworzę, uwielbiam kontakt z publicznością, lubię wystawy. Wspomniany już Lechistan obejrzało dotychczas ponad sto tysięcy osób. Muzealnicy bardzo lubią moje cykle, więc dosyć często je zamawiają.
Wystawiając też kilka lat temu w sopockiej Państwowej Galerii Sztuki (obok Zachęty to jedna z ważniejszych krajowych galerii), obrazy zobaczyło bodajże siedem tysięcy ludzi i poinformowano mnie, że po czternastu latach, pierwszy raz takie tłumy przyszły obejrzeć wystawę żyjącego artysty. Okazało się, że przede mną udało się to Panu Jerzemu Dudzie – Graczowi.
Cieszę się że publiczność przychodzi, że ją fascynuje, iż do niej przemawiam, bo to się dla mnie liczy. I to jest ważne chyba dla każdego twórcy, że jest odbiorca, który chce chodzić na wystawy, który drepta, ubierze kalosze, weźmie parasol i pójdzie na nie, a nie tylko na Facebooku da łapkę w górę, bądź w dół. Słowem – kiedy ludzie odwiedzają wystawy na żywo, wtenczas jest bardzo dobrze.
Na co dzień recenzuję książki i często spotykam się z opinią, że pisarze piszą takie, które sami chcieliby przeczytać. Parafrazując te słowa: czy Pan maluje obrazy, które sam chciałby oglądać?
W jakiś sposób tak, bo – jak już powiedziałem – malarstwo to wielka przygoda, gdyż jest jakiś pomysł, który wyłania się powoli, więc chciałbym go zobaczyć, a żeby go zobaczyć, muszę go wykonać. Mam swoje ulubione prace, i te mniej lubiane.
Malowanie to fajny dialog z własnym talentem i osobowością, a prace potrafią nie raz mile zaskoczyć, ale bywa i tak, że wypadają przeciętnie.
Nie zastanawiam się do końca nad swoją twórczością, bo jestem trochę takim typem konkwistadora – lubię żeglować po polu sztuki i odkrywać pole własnych możliwości. Czasami naprawdę beznadziejnie to się kończy, a czasem coś fajnego się przydarzy i wtedy jestem zadowolony.
Nie byłbym w stanie – jak co niektórzy koledzy i koleżanki – malować ciągle jednego motywu. Dla mnie to nie do pojęcia. Moje wnętrze by tego nie wytrzymało. Muszę czuć wewnętrzne ruch i poruszenie, bo – tak jak już wspomniałem – malarstwo jest dla mnie wielką przygodą i wielką przyjemnością, gdzie moim zadaniem jest nadać obrazom pewne wartości malarskie i kompozycyjnie wykreować świat. Maluję więc to, na co mam ochotę i co zawiera problem malarski, który lubię każdorazowo rozwiązywać. Czasami obraz powstaje tylko dla partii pewnych faktur, które chcę uzyskać pod pretekstem problemu malarskiego. Bywa też, że powstaje ze względu na temat, a wspomniane rzeczy pojawiają się dopiero w trakcie pracy. Czy tak, czy siak – to ten sam kij, tylko z dwóch różnych końców zmierzam do efektu.
Godo Pan ślónskom godkom, wszak mieszkał wiele lat w Chorzowie, na Śląsku? Czy na obrazach możemy doszukać się śladów o tym świadczących?
Raczej nie. Ja słabo godom (śmiech). Przyjechałem na Śląsk w wieku ośmiu lot, jako Gorol. Okazało się, że ojciec miał śląskie korzenie, dlatego można powiedzieć, że jest Krojcok, czyli Krzyżak. Mówiło się: idziesz na dwór? Na dworze to mieszka szlachta, my idziemy na plac.
Z sentymentem wspominam Śląsk i tych wspaniałych ludzi, ale nie gadam – uwielbiam czasami posłuchać, bo sam kaleczę, nie mając w ogóle zdolności do języków. Gdybym na co dzień przebywał, dużo rzeczy by mi się poprzypominało i bym na nowo akcent chwycił, bo jednak byłem przeszczepionym ciałem na tamte tereny.
Kilka portretów zatytułował Pan imieniem Grażyna. Jest ona kobietą dla Pana ważną?
Tak, jest to moja żona, no to jest ona dla mnie ważną kobietą (śmiech). Kiedy czasami maluję kobiety z pamięci czy je podmalowuję, no to zawsze Grażka wychodzi. Zresztą, moja poprzednia żona też była ładną brunetką, dlatego znajomi mówią, że mam taki charakterystyczny, kaletański typ urody kobiet, które lubię, i chyba tak jest.
Na Pana obrazach goszczą również panie, do których mickiewiczowskie słowa: Kobieto! puchu marny! ty wietrzna istoto! zupełnie nie pasują, ponieważ to silne, dominujące, a nawet demoniczne jednostki – ba – boginie nawet! Czy po to, by inspirować do działania mężczyzn?
Chyba tak. Wychowałem się na mitologii i – jak sama Pani wie – występują tam mocne kobiety: Hera Atena, Diana, nawet Niobe, którą spotkał ten przykry los, jednak była mocną kobietą, co pozwoliło jej udźwignąć tę całą tragedię.
Zaczytywałem się również w Homerze i Sienkiewiczu, sięgając jednocześnie po malarstwo Matejki i Siemiradzkiego, więc lubię czas herosów. Lubię malować i nadawać postaciom takie rysy. Koledzy twierdzą, że za sprawą, iż parałem się portretem, jestem portrecistą. Nie, jestem fizjonomistą jak Malczewski czy Matejko, którzy ukazywali odpowiednio napięte mięśnie, przenosząc zarazem na modela wewnętrzną heroizację tematu. Jeśli model nie ma określonych cech, to mu je nadaję. Rasowymi portrecistami zaś byli Henryk Rodakowski czy Kazimierz Pochwalski. Oddawali oni wnętrze modela w miarę obiektywnie. Podziwiam na przykład Damiana Lechoszesta, który jest znakomitym portrecistą. Jemu podobni muszą starać się utrzymać ten obiektywizm i dystans, a zarazem tchnąć ciepło w portretowaną osobę.
Liczył Pan, ile ważnych dla świata kobiet sportretował i czy historia bez nich byłaby tą samą historią?
W okresie studiów utrzymywałem się z portretu. To lata osiemdziesiąte i dziewięćdziesiąte za czasów Reformy Balcerowicza, kiedy portret się sprzedawał, więc zarabiałem jako wolny strzelec i ten portret mnie troszeczkę wchłonął. Malowałem na przykład naszej aktorce Ewie Ziętek i paru innym osobom. Do dziś w mojej pracowni jest portret Ochmana, ale ciężko stwierdzić, ile ich namalowałem. Szukałem za każdym razem tego poruszenia wewnętrznego. O! – jak to ładnie określił Rembrandt – poruszenia duszy.
Ludzie – tak jak Pani – mówią mi, że te osoby czują i myślą, co chyba wiąże się z tym, że bardzo luźno podmalowuję obrazy – pociągnięcia pędzla nie są „uporządkowane”, jak u klasycznego portrecisty, bo chmura myśli przewala się przez czoło danego człowieka. Lubię czuć, że ktoś, kto ogląda portret nie jest do końca pewien czy osoba na nim jest do końca dobra, czy do końca zła, a jak jest dobra, to nie ma uzasadnienia – ma wynikać z wewnętrznego poruszenia, z tej głębi…
Tak jak mamy lewą i prawą nogę, myślę, że czas jest miernikiem tego, które oblicze pokazujemy, bo dana sytuacja zmusza do przybrania określonej postawy tak samo jak w sztuce, która wiąże się z podejmowaniem pewnych decyzji. To właśnie one o nas świadczą – te podejmowane w życiu, jak i w twórczości.
Vincent van Gogh powiedział: Jeśli usłyszysz wewnątrz siebie głos mówiący: „nie możesz malować” to za wszelką cenę maluj, a ten głos ucichnie. Zdarza się Panu słyszeć takowe podszepty motywujące do pracy, czy wręcz przeciwnie – odnoszone sukcesy na malarskiej niwie wystarczą, by od wielu lat nieprzerwanie dzierżyć pędzel w dłoni?
Bardzo cenię malarstwo Van Gogha, zwłaszcza portrety, bo dla mnie mają tak głęboki wyraz i przekaz, jak portrety Rembrandta. Chodzi o kwestię techniki: Rembrandt jest perfekcyjny, a Van Gogh bardzo prymitywny, ale siły oddziaływania i kreacji u jednego i u drugiego są przeolbrzymie.
A takie głosy, oczywiście – pojawiają się podszepty typu: Daj sobie teraz spokój, albo Zostaw ten temat, ale jestem uparty i lubię rzeczy doprowadzać do końca.
Są chwile, kiedy trzeba dać odpocząć własnej wyobraźni i wtedy robię sobie takie tygodniowe, dwutygodniowe przerwy: kiedy nie maluję, więcej czytam, słucham audiobooków, ale tylko wówczas, gdy pojawia się jakiś problem i wtedy pozwalam podświadomości popracować nad nim. Ale też, jakby się ciągle malowało, następuje przesilenie. Chwytam się na tym mówiąc sobie: Boże, coś tu nie gra, nie umiem tej anatomii. Co się dzieje? Wtedy wiem, że jestem przemęczony i muszę odpocząć, by później wszystkie klocki ułożyły się tak, jak powinny się ułożyć. Nie można być cały czas z rodziną, czasami trzeba z przyjaciółmi pobyć, wtenczas do rodziny się pięknie wraca.
Czy wzmożone tempo dzisiejszego życia rzutuje na tempo tworzonych dzieł, wymagających przecież precyzji i czasu? Ile godzin dziennie poświęca Pan na malowanie i czy okres pandemii sprzyja systematyczności, zwłaszcza kiedy jest się artystą świadomym ograniczenia wystaw i kontaktu z ludźmi? Czy w takich okolicznościach trudniej o motywację?
Tak, tempo jest zabójcze, dlatego czekam na emeryturę z nadzieją, że jej dożyję, bo chciałbym się w końcu „wymalować”, a na razie muszę rzucać się na obrazy, bo oprócz tego, że jestem – z ramienia Regionalnego Centrum Kultury – kierownikiem Galerii w Kołobrzegu, to jeszcze muszę mieć czas na tę swoją twórczość. Od czterdziestu lat staram się w pewien sposób odzyskać technikę dawnych mistrzów, czy też pojęcie o niej, co mi pomaga sprawnie malować, ale są obrazy, które nie trafiają do sprzedaży, a które maluję dłużej na przykład Gorgona wykonywana dwa i pół miesiąca, po to, by złamać stare, przeszkadzające mi malarskie nawyki, a w ich miejsce wprowadzić nowe wartości. Na razie jednak jestem jak biuro podróży, jak Orbis na wycieczce zbiorowej – to zobaczę, tamto zobaczę… Są jednak także tematy, które sobie odkładam na później i z chęcią się nimi pobawię, spędzając nad danym obrazem choćby pół roku do roku, ale to na razie pozostaje kwestią przyszłości.
Na kartach pamiętników sekretarza Matejki – Mariana Gorzkowskiego, będącego zarazem autorem jego biografii, wyczytałem, iż pomijając ogrom i geniusz – Jan był bardzo zapracowanym człowiekiem mając na utrzymaniu czworo dzieci i żonę chorą na cukrzycę, więc podawano jej morfinę, przez co popadała w stany otępienia, obojętności i braku empatii, a w chwilach, kiedy nie brała morfiny była tą jego dawną Tośką, dlatego Matejko bardzo to przeżywał, a ów wachlarz emocji nie ułatwiał mu prowadzenia szkoły rysunku w Krakowie. Gorzkowski odnotowuje, że Jan wchodził do swojej pracowni regularnie, starając się malować od dwóch do czterech godzin, żeby coś podłożyć i ja ten typ pracy także stosuję. Staram się godzinę, dwie do trzech godzin dziennie malować, jeśli pozwalają na to możliwości, albo nawet wpaść na moment choćby po to, by nałożyć plan, by powierzchnia wyschła do czasu, kiedy zamykam się malując od ośmiu do dwunastu godzin dociągając wszystko. W młodości pracowałem od ośmiu do szesnastu godzin, ale nie miało to sensu, bo potem chodziłem wypruty i nie malowałem przez trzy – cztery dni. Teraz jednak pesel się kłania i nie mam tyle sił, co kiedyś, jednak chwalę sobie rutynę, bo dzięki niej mogę spokojnie żyć i nie szarpać się z malarstwem skupiając uwagę na problemach malarskich i tematycznych.
Lockdown sprzyjał kolegom, bo zamknięto ludzi – nas tutaj w pracy też pozamykano – więc rysowałem i komponowałem znajdując czas na przemyślenia, toteż nie ukrywam, że również dla mnie był to całkiem fajny czas. Było mi o tyle łatwiej, iż jestem na państwowej posadzie w miejskiej galerii, z tym że dostęp do rynku był utrudniony, bo przecież sam Internet nie wystarcza, dlatego jestem pełen podziwu dla nich, ponieważ z poważnych kłopotów związanych z brakiem wystaw, wyszli z klasą zachowując przy tym duże poczucie humoru.
Nie ukrywa Pan, że czerpie wiedzę ze szkoły Jana Matejki i bez wątpienia – oglądając obrazy, wiele się Pan od niego nauczył. Gdyby jednak wehikuł czasu dozwolił się z nim spotkać, czy odważyłby się Pan zapytać mistrza o coś, co w Pana ocenie pozwoliłoby jeszcze bardziej udoskonalić swój warsztat?
Wręcz zadeklarowałbym mistrzowi Janowi, że mogę być jego niewolnikiem, byle tylko mnie uczył.
Czeka Pan na wenę twórczą, czy nie ma ona znaczenia i maluje Pan bez względu na to, czy pojawia się czy nie?
Powiem Pani szczerze, ja w takie rzeczy nie wierzę. Są pomysły i odpowiedni czas na ich realizację. Lubię tworzyć cykle, bo one mnie nie ograniczają i nie pozwalają do końca zaszufladkować. Powstały: W kręgu Człowieka, Sarmacja, Lechistan, teraz może nowy cykl zacznę. W międzyczasie pojawiają się inne prace symboliczne, ale to właśnie cykle pozwalają poszaleć i połamać pewne konwencje lub spojrzeć na nie świeżym okiem. Na przykład Gorgona jest dla mnie daleko szczególnym obrazem, gdyż chciałem tutaj przekazać, że zła nie da się pokonać, bo skoro jest mocny blask to musi być i mocny cień, ale można je spętać, pojmać na pewien czas, jednak ono i tak wyzwoli się z pęt, znowu pokazując swoje okrutne oblicze. Bo dopóki będzie dobro, zło także nie przestanie istnieć.
Staram się regularnie malować. Jak nie mam pomysłu na cykl, czy mam jakiś przestój, to wykonuję ćwiczenia stawiając jakiś problem technologiczny, bądź głowy maluję ćwicząc na nich psychologię, wykonuję studium rąk, czy wymaluję dla przyjemności martwą naturę, do której z chęcią kiedyś też jeszcze wrócę… Lubię być człowiekiem zajętym.
Ma Pan jakieś swoje przyzwyczajenia, bez których nie może pracować? Co pomaga się koncentrować?
O Jezu, proszę Pani – mam – i to bardzo złe przyzwyczajenia. Lubię palić, kiedy maluję, bo to mi pomaga. Kiedyś dodatkowo słuchałem muzyki elektronicznej, a teraz tworzę w ciszy, bo lubię słyszeć własne myśli, co jest chyba związane z wiekiem.
Odkrył Pan, że w ciszy może paradoksalnie więcej usłyszeć, tak?
Tak, cisza bardzo dużo mówi, bo pozwalamy przemawiać własnym przebłyskom intuicji i podświadomości. Dzisiaj wiem, że cisza jest piękna tak samo jak prostota.
Czy ta cisza prowadzi rękę?
Tak, prowadzi. Dla mnie obecnie zachodzi głębsza relacja między płaszczyzną obrazu, ręką i mózgiem, jest jakby bardziej czysta, ale niektórzy koledzy malując słuchają audiobooków, których ja z kolei lubię słuchać przed snem, kiedy mam już zmęczony wzrok, ale zdecydowanie wolę ciszę przemawiającą w kontraście do świata, który tylko kipi i buzuje.
Zapisuje się Pan złotymi literami na kartach historii, jednocześnie historię malując. Dlaczego wybrał ją Pan za swą przewodniczkę?
Na pewno ze względu na moją wielką miłość malarską, jaką są: Matejko, Rembrandt, Rubens, Van Dyck, Siemiradzki, ponieważ właśnie historia pozwoliła im przeprowadzać piękne rozgrywki malarskie – malować metale, szkła, ludzi coś przeżywających, bo wiadomo, że wtedy nie było kina, więc obrazy pełniły taką rolę. Publiczność oglądając je również przeżywała, na przykład za przyczyną Pochodni Nerona pełnię dramatu na nim uwiecznioną.
Zostałem ukształtowany w duchu heroicznym również za sprawą literatury. Czasem myślę, że fajnie byłoby namalować coś spokojnego, ale czy to się uda? Nie wiem, trzeba będzie kiedyś spróbować. Czas odsłoni oblicze jutra.
Pan obrazując przeszłość tworzy przyszłość, a więc łączy te przeciwstawne sobie kierunki. Trudne a zarazem bardzo ciekawe działanie…
W Lechistanie – bo o nim mówimy – wziąłem naskórek z mitologii germańskiej, celtyckiej i tolkienowskiej. Homer stworzył nową jakość o bogach Olimpu, tak jak Tolkien i ta nowa jakość jest najbardziej postrzegana przez obecne pokolenie dwudziesto- i trzydziestolatków, dlatego twierdzę – obserwując braki w wiedzy młodych ludzi – że choć mitologia starożytna jest ponadczasowa, to jednak zostaje zastępowana przez tę nową mitologię. Przyczynia się do tego Hollywood poprzez filmy, gry komputerowe, grafikę cyfrową, toteż antyczni herosi przybierają teraz oblicza Fantasy – całkiem inne niż postrzegane w starożytności. Szkoda, bo właśnie ze starożytności wyzierała jedna wielka tajemnica. Za bogiem nie tylko kryło się ciało, ale także wielkie pojęcie, skrót myślowy i symbol o szerokim spektrum działania. A dziś postrzegamy go już inaczej.
No właśnie, czas pędzi zmieniając nasze spojrzenie na różne dziedziny życia, w tym również na sztukę i – w moim przekonaniu – z jednej strony to piękne, bo przydaje im wartości, ale z drugiej dużo ujmuje tradycji. Czy Pan też ma podobne odczucia?
Tak, mam podobne odczucia i też – mówiąc szczerze – Lechistan poniekąd powstał, żeby przyciągnąć młodych do historii za przyczyną kontynentu z orkami, harpiami i tymi genetycznie dziwnymi stworami. Lubią go oglądać, dlatego być może potem sięgną po książkę Radosława Sikory o Husarii, może do naszej historii sięgną, może przeczytają Sienkiewicza, a może nie? Moim założeniem jednak było przenieść tradycję w przyszłość, zaszczepiając nowe pojęcia ikonograficzne. Szukałem w Internecie informacji, czy w Europie bądź w Stanach ktoś zrobił coś podobnego, ale tam pojawiają się pojedyncze prace. Tylko w Chinach jest człowiek – jego nazwiska teraz nie pamiętam – który bazując na tradycji i mitologii chińskiej, postąpił podobnie jak ja.
Głównym bohaterem swoich obrazów uczynił Pan jeźdźca na koniu. Czym – że tak to ujmę – Pana urzekł? Czy wybór podyktowany był fascynacją historycznymi dziełami i materializuje się pod pędzlem za sprawią obejrzanych ilustracji i przeczytanej literatury, czy opiera się raczej na Pańskiej wyobraźni?
Koń od zawsze – zwłaszcza u nas – uznawany był za zwierzę bardzo szlachetne. Kiedy byłem uczniem szkoły podstawowej, historię Polski ilustrowano czarno – białymi obrazami naszych mistrzów: Kossaków, Matejki, Brandta i innych. Pamiętam, że z kolegami uwielbiałem je oglądać, gorzej z wiedzą, którą musieliśmy przyswoić, ale ilustracje były wspaniałe, a dzisiaj z żalem patrzę, jak pokazuje się Mieszka I na monecie zamiast wyobrażenia matejkowskiego, gdzie Mieszko jest mocny i czuć w nim tego pół poganina, bardzo inteligentnego faceta, który z przyczyn bardzo logicznej oceny sytuacji przyjmuje chrzest. A na monecie? Prymitywnie wybita z kawałkiem zamku, no więc czym młody człowiek ma żywić wyobraźnię?
Malując bazuję na grupach rekonstrukcyjnych, przy czym nie interesuje mnie, czy koń ma trzydzieści trzy, czy trzynaście zębów – to ma działać, a świat ma wciągać. Lubię też czasami stosować – jak w Baroku – pewne deformacje. Świadczą one jednak o świadomym zmaganiu ekspresji, a nie o braku umiejętności malowania. Jeśli się dobrze wystylizuje, by wzmocnić ekspresję postaci, wtedy – w cudzysłowie – odczytuje się to jako stylizację, a nie błąd rysunkowy.
Malarstwo Fantasy wymaga także znajomości anatomii ludzkiej i konia, czy jakiegokolwiek innego zwierzęcia. Muszę także się przyglądać: dotknąć futra, poczuć zapach, miękkość, odkryć czy stal jest miękka, czy porowata.
Zwróćmy uwagę, że Sapkowski tak jak Tolkien stworzył naszą polską mitologię, powołując do życia Wiedźmina, który podbija świat nie tylko w grach komputerowych, ale też i w książkach. Jego cykl o Śląsku jest także wspaniały. Publikacja poszczególnych tomów Wiedźmina zbiegiem okoliczności przypadła na czas, kiedy malowałem Moją Sarmację – taki cykl rozpędowy. Kiedy dzisiaj go oglądam z uśmiechem pobłażania na ustach, odnoszę wrażenie, że to są raczej szkice, bo właśnie szkic olejny tak u mnie teraz wygląda, ale w tamtej chwili wracałem do sztuki kreatywnej, kreacyjnej i to mnie zadowalało.
Bez wątpienia Sapkowski wpłynął na moją malarską podświadomość, jak również nieżyjący już amerykański pisarz Fantasy, David Gemmell, który choć nie pisał tak opasłych – jak Amerykanie – tomów, to jednak potrafił w trzech zdaniach znakomicie naświetlić pejzaż, atmosferę, wilgotność powietrza, grozę, co udaje się tylko nielicznym. A dzisiaj odkryłem piękno i potęgę komiksu, którym zaraził mnie mój syn. Jestem pod wrażeniem prac rysownika Jima Lee – twórcy Batmana, przypominających moje szkice. Piękna rzecz! Okazuje się, że nad tym komiksem pracuje zespół ludzi odpowiedzialnych za: tusz, grafikę, kolor, dlatego kupuję poszczególne egzemplarze zostawiając interesujące mnie kompozycje, zaskakująco wywodzące się z pogranicza baroku. Przenieść je na grunt malarski to byłaby bajka! Lubię oglądać dobrych rysowników sugestywnie rysujących, którzy tworzą wspaniałe grafiki i kompozycje. Na razie maluję na próbę, mogąc wprowadzić dynamiczne, zaskakujące kompozycje, smoki i im podobne. Zobaczymy, jaki będzie tego efekt.
Właśnie przygotowując się do rozmowy, z zaskoczeniem odkryłam, że nie stroni Pan od świata Fantasy – który w literaturze bardzo cenię. Przemiło więc było mi dostrzec, że na Pańskich obrazach goszczą fantastyczne zwierzęta, smoki i potwory, budujące nierealny klimat, kuszący przy tym niewątpliwie wielobarwnością. Zdawałoby się, że prawda historyczna i baśń w parze iść nie mogą, a jednak…? Czy to w pewnym sensie ukłon w stronę kolegi po pędzlu, Jacka Malczewskiego?
Tak, Matejki, Malczewskiego… Jako dziecko pamiętam, że kiedy po raz pierwszy w Muzeum Śląskim zobaczyłem Pożegnanie z pracownią Jacka Malczewskiego, byłem zaskoczony, że ktoś maluje jak Matejko, bo już wówczas dla mnie i dla Piotra Naliwajki był on mistrzem świata w malowaniu. Dziś zaliczam Malczewskiego do czwórki ulubionych malarzy, stawiając obok niego właśnie Matejkę, Rubensa i Rembrandta – a co najfajniejsze – wszyscy są spod znaku zodiakalnego Raka, jak ja, dlatego zawsze się śmieję, że jestem w doborowym towarzystwie: 24. czerwca urodził się Matejko, 25. – ja, 28. czerwca Rubens, a kolejno 14. i 15. lipca przyszli na świat Malczewski i Rembrandt.
Kiedy ktoś pyta: czego będzie mi najbardziej żal, gdy będę umierał, odpowiadam, że nie rodziny ani tego świata, lecz faktu, iż nie będę mógł stać z zachwytem przed obrazami moich ukochanych Mistrzów. Tego będzie mi na pewno żal, kiedy będę zamykał oczy i żegnał się z tym padołem.
Wróćmy jeszcze do historycznych obrazów, ponieważ moją uwagę zwróciły również draperie oraz szaty, w które przyodziewa Pan postaci. Szkicuje je Pan wykorzystując dostępne źródła, czy powstają one za inną przyczyną?
Kiedy skończyłem cykl W kręgu człowieka odbyłem ze sobą taki dialog: – Zastanów się, Kaleta, co lubisz malować… – No, lubię malować futra, stal, ludzi, którzy coś przeżywają, ruch… – Skoro tak, to powtórz Sarmację tylko w innej wersji. I tak właśnie powstał Lechistan.
Czy myślał Pan o tym, aby do obrazów zestawionych w zbiory tematyczne Magiczny Lechistan czy Moja Sarmacja, ktoś dopisał inspirującą opowieść, która miałaby szansę trafić do szkół i zaintrygować uczniów historią, jako przedmiotem traktującym o dawnych postaciach i wydarzeniach, a jednocześnie na nowo wciąż żywym?
Mój kolega – który ma całkiem niezłe pióro – proponował, żeby napisać Magiczny Lechistan, gdzie obok husarii i gromowców mogłyby się dziać czary i nie czary. Powstałaby chyba taka powieść Fantasy, w którą wplątani byliby nasi herosi.
Swego czasu popełniłem kilka rzeczy, które Paweł Huelle był łaskaw pochwalić za styl pisania – ale trzeba było rozstrzygnąć: albo będę się bawił w pisarza, albo się będę bawił w malarza. Można się też bawić w człowieka renesansu, lecz za takiego się nie uważam, więc jednak zostałem przy malarstwie.
Nieprzypadkowo o to pytam, ponieważ sięgając pamięcią do czasów szkolnych, czy licealnych stwierdzam, że o czasach lechickich niewiele się mówi, albo wręcz przemilcza temat…
Nasi historycy nie lubią tego tematu, ale pisarz i badacz, Janusz Bieszk – autor książki Słowiańscy królowie Lechii. Polska starożytna – pokazuje źródła. Czasami trzeba – bez uprzedzeń i kompleksów względem innych – spojrzeć na własną historię. Biorąc pod uwagę nazwę, należałoby być dumnym z tej rasy. Broń Boże nie należy tego wiązać z megalomanią. Chodzi tylko o to, aby być wiernym faktom i dobrze wczytać się w historię. Współczesne podręczniki jednak nie pozwalają młodym odkryć, kim tak naprawdę jesteśmy.
Czy jest szansa, że kiedyś namaluje Pan serię obrazów pod tytułem na przykład Trylogiada? Myślę tutaj o portretach postaci wyjętych z kart powieści sienkiewiczowskich, bo materiał do twórczych działań jest bez wątpienia olbrzymi…
Powiem szczerze, że raczej nie, ponieważ tak znakomici ludzie ilustrowali jego powieści, iż ja bym się nie ważył. Z drugiej strony, nie będę się zastrzegał, bo może znowu w głowie pojawi się szalony pomysł taki jak Mój Lechistan? Wtedy mógłby powstać Mój Sienkiewicz w całkiem innym świetle stawiający autora, co nie zmienia faktu, że z całą pewnością nie odważyłbym się zmierzyć z tak znakomitą szkołą, jaką była dziewiętnastowieczna szkoła ilustracji.
Żywię nadzieję, że za przyczyną Lechistanu młodzież nabierze ochoty, by sięgnąć po Sienkiewicza, którego przeczytałem będąc w trzeciej klasie szkoły podstawowej, więc wychowałem się na Sienkiewiczu, na Mickiewiczu i Słowackim, którego bardzo cenię za język i słowo, tak samo zresztą, jak Wyspiańskiego.
Czy spośród wszystkich namalowanych dotychczas obrazów znajduje się ten, którego za żadne skarby świata nie mógłby Pan sprzedać?
Tak, są takie obrazy, których nie mogę sprzedać, ponieważ należą do moich najbliższych.
Nie da się ukryć, że mając już te sześćdziesiąt jeden lat, będę się starzał. Lechistan ciągle próbują wykupić, jednak nie sprzedaję go ze świadomością, że jeszcze przez kilka lat będzie wystawiany. Jest on moim zabezpieczeniem na starość, bo jeśli komuś się spodoba, to może pomyśli: O! Kaleta jeszcze żyje, może zamówię coś u niego? A kiedy już malować nie dam rady, to właśnie Lechistan będzie mi przypominał, że kiedyś malowałem. Współczuję kolegom, którzy się wyprzedają, a potem na starość brak im sił i nie mają nic… Warto więc za każdym razem podejmować świadome decyzje, bo pieniądze to nie wszystko. Nie ulegam kultowi posiadania przedmiotów, które mógłbym kupić, dzięki czemu żyje mi się o wiele prościej i lepiej, a opinię o człowieku wyrabiam sobie zapytując go, czym się interesuje, a nie w oparciu o to, co posiada. Odpowiada mi proste życie, jakie prowadzę, bylebym tylko spokojnie mógł malować.
Widownia może oglądać Pana obrazy, wystawiane zarówno w Polsce, jak i poza jej granicami: w Niemczech, USA, we Francji…W jakich jeszcze krajach pragnąłby się Pan zaprezentować i z jakiego powodu?
Jeśli chodzi o Francję, wystawiałem tam tylko starsze prace, natomiast zaprezentowałbym się wszędzie, gdzie byłaby chęć oglądania, bez względu na kraj.
Modne stają się ostatnio podróże kosmiczne. Gdyby Pan miał chęć i okazję się w taką udać, który swój obraz zabrałby ze sobą i dlaczego?
Wolałbym podróżować w czasie niż w kosmos, byłoby znacznie ciekawiej. Czy bym coś zabrał? Chyba nie, raczej bliskich: syna, córki, żony… Może jakąś małą głowę? Wolałbym patrzeć wtedy na nowe rzeczy niż nie na te, które już powołałem do życia.
Gdyby to było możliwe, podróżowałbym na zasadzie ciała astralnego – ze świadomością. Kapitalnie byłoby popatrzeć, jak wyglądali: Mieszko I, Bolesław Chrobry, bądź też jak wyglądały: scena zabójstwa Leszka Białego w Gąsawie, czy szarża pod Kircholmem. Ciekawym doświadczeniem byłoby móc wisieć jako chmura energii nad tymi postaciami, nie przeszkadzając im i nie ingerując przyglądać się, jak to było. Byłaby to dla mnie wielka frajda! Może dzięki takiej możliwości ludzkość osiągnęłaby wyższy poziom duchowy?
Pisarzom życzę nierzadko połamania pióra, a czego mogłabym Panu życzyć? Połamania pędzla?
Wie Pani czego? Nieustającej przyjemności malowania.
W takim razie tego Panu najgoręcej życzę.
W ostatnim słowie do Czytelników chciałbym powiedzieć jeszcze…
Jest mi niezmiernie miło, że za Pani przyczyną, mogę się z Wami spotkać – to raz, a dwa – włączcie myślenie, bo ono daje wrażliwość.
O! I to jest doskonała puenta naszej rozmowy, tak myślę… i zarazem bardzo dziękuję za nią i za poświęcony czas.
Ja również dziękuję za wywiad, za miłe słowa, które mnie podbudowały, żeby dalej tworzyć. Jeszcze są ludzie, którym podoba się ten typ malarstwa… Kłaniam się pięknie i przede wszystkim dużo zdrówka życzę, bo ono jest najważniejsze.
Z Dariuszem Kaletą rozmawiała Iwona Niezgoda – pomysłodawczyni i organizatorka niezależnego plebiscytu na polską Książkę Roku Brakująca Litera, prowadząca blog Góralka Czyta.
Redaktor naczelny: Barbara Demuth-Garbień
Reportaż: Iwona Niezgoda